Nie jestem naukowcem, ale codziennie obserwuję małych ludzi – jak oddychają, jak napinają się przy hałasie i jak miękną, kiedy dźwięk ich otula. Dla niektórych dzieci to jedyna chwila w tygodniu, gdy mogą leżeć w spokoju i nikt niczego od nich nie chce. Dla mnie – to najprawdziwsza terapia.
Zaczęłam się wtedy przyglądać tematowi dźwięków trochę szerzej. Czytałam o częstotliwości 432 Hz, o tym, że może obniżać napięcie mięśniowe i wyciszać układ nerwowy. O 528 Hz, która – podobno – potrafi harmonizować organizm, wpływać na regenerację komórek. Ale to, co mnie najbardziej ciekawi, to nie liczby. Tylko ludzkie doświadczenie.
Znam kobietę, która słucha mis dźwiękowych w słuchawkach zawsze, gdy boli ją głowa. Znam mężczyznę, który puszcza sobie dźwięki binauralne, żeby zasnąć – mówi, że żadne tabletki nasenne nie działają tak dobrze. A ostatnio usłyszałam od mamy jednej dziewczynki, że po naszej relaksacji dźwiękowej córka nie płakała przed dentystą – pierwszy raz w życiu. Czy to placebo? Może. Ale jeśli placebo działa – to czy to naprawdę źle?
Zresztą, nawet jeśli ból zęba trzeba oczywiście leczyć u stomatologa, a nie tybetańskim gongiem, to kto powiedział, że nie możemy przy okazji ukoić lęku i napięcia? Przecież ciało to całość. Emocje, oddech, mięśnie, myśli – wszystko jest połączone. Czasem to właśnie napięcie w żuchwie boli najbardziej. Czasem to strach uruchamia ból szybciej niż próchnica.
Nie jestem fanką „magicznego myślenia”. Ale jestem fanką wszystkiego, co działa z czułością. Dźwięk może być takim właśnie wsparciem. Czasem zamiast kolejnej rady medycznej, potrzebujemy po prostu dźwięku, który koi. Uspokaja. Przynosi ulgę. Daje przestrzeń na łzy, śmiech albo wydech, którego od dawna w sobie nie było.
I kiedy ktoś pyta mnie: „Czy leczenie dźwiękiem działa?”, odpowiadam: jeśli po nim mniej się boisz, mniej zaciskasz pięści, łatwiej zasypiasz i lepiej znosisz ból – to znaczy, że działa.